Wojciech Walczyk (63 l.) i pan Andrzej (53 l.) znali się od jedenastu lat. Byli dla siebie jak rodzina. Razem pracowali, a ich rodziny wspólnie spędzały wolny czas. Feralnego czwartku mieszkańcy Opola Lubelskiego mieli wspólnie pojechać do znajomego, pomóc w remoncie. Nie dojechali. Pan Andrzej miał zawał. Zmarł. Okoliczności w jakich do tego doszło szokują i bulwersują. I nie tylko pana Wojciecha.
Usłyszeli, że nie ma sprzętu
Pan Andrzej cztery lata temu przeszedł pierwszy zawał. 22 lipca - drugi. Wychodząc z domu źle się poczuł. Zatrzymał się przed furtką i zaczął dzwonić do Wojciecha Walczyka, z którym umówił się przy pobliskim markecie.
- Skarżył się, że piecze go w klatce piersiowej, boli ręka. Nie mógł złapać tchu. Mówił, że ma takie objawy jak przy pierwszym zawale. Prosił, abym przyjechał i podwiózł go do szpitala – relacjonuje Wojciech Walczyk, kolega zmarłego.
Pan Andrzej sam nie był w stanie dojść do szpitalnej przychodni, choć jego dom znajdował się od niej około stu metrów. W tej sytuacji nasz Czytelnik wsadził kolegę do auta i podwiózł pod same drzwi. Ok. 7.30 obaj trafili do przychodni nocnej i świątecznej opieki, która działa w budynku po dawnym oddziale wewnętrznym. Ale tu jak twierdzi pomocy nie udzielono im żadnej.
- Od pielęgniarek usłyszeliśmy, że nie za bardzo są w stanie pomóc. Poprosiłem więc o natychmiastową konsultację z lekarzem dyżurnym – relacjonuje.
Ale lekarz też pomocy nie udzielił im żadnej.
(…)
Więcej w elektronicznym (CZYTAJ TUTAJ) i papierowym wydaniu Wspólnoty (dostępnym w punktach sprzedaży).
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.