Udało się uprzedzić fakty
Mama Wiktorii (16 lat) i Marka (8 lat) pracuje w Polsce. Jak tylko usłyszała informacje o czwartkowym ataku Rosji na Ukrainę, skontaktowała się ze swoimi dziećmi. Mieszkają w małej miejscowości Waręż, ok. 100 km od Lwowa. Około 60 kilometrów od ich zamieszkania już od godz. 3 nad ranem w czwartek rozpoczęły się działania wojenne.
- Miały iść do szkoły właśnie. Ale powiedziałam im: nie, zbierajcie się i przyjeżdżajcie do Polski - mówi pani Ola. - Sąsiadka ich podwiozła do granicy w Dołhobyczowie. To był mały problem. Większe zaczęły się na samym przejściu granicznym, puszczali tylko osobówki - dodaje.
Pani Ola musiała kilka godzin odczekać, zanim udało jej się znaleźć kogoś, kto przewiezie ją przez granicę po dzieci czekające po drugiej stronie. Na szczęście się udało, chociaż lekko nie było.
- Moje dzieci pół dnia stały same przy granicy, koło straży granicznej i na mnie czekały. Ja ich widziałam, oni mnie, ale ja nie mogłam przejść - opowiada kobieta, dodając, że dzieciaki już od dwóch tygodni miały spakowane plecaki na wypadek ewentualnej ucieczki. - 200-metrowy odcinek od kontroli ukraińskiej do kontroli polskiej pokonywaliśmy aż cztery godziny. Przed nami było tylko sześć samochodów - mówi pani Ola.
Do Ludwikowa koło Opola Lubelskiego dotarli w środku nocy.
Na Ukrainie, we Lwowie został brat pani Oli z dwiema małymi córeczkami (4-letnia i 8-letnia), jej dwie siostry, mama, babcia. Mężczyzna miał nawet problem z odwiezieniem dzieci na wieś do swoich teściów - trzy kilometry od Lwowa.
- Nie dało się - opowiada kobieta. Jednak jej brat znalazł sposób, żeby zawieźć dzieci w bezpieczniejsze miejsce.
Okrutna pobudka nad ranem
Nad ranem z piątku na sobotę wystrzały obudziły 17-letnią Natalię, która była akurat u mamy w Czortkowie na Ukrainie. Przestraszona zadzwoniła do Wiktorii, córki pani Oli. Wzięła ze sobą tylko dowód osobisty i uciekła, sama.
- Zanim dziecko wyjechało z województwa tarnopolskiego do Lwowa, minęło pół dnia. Nikt jej nie chciał wziąć, chociaż autobusy kursowały... Nie wiedziała, co ma zrobić. Tu walą, a tu jej nie chcą wziąć... Ale jakoś dojechała, złapała "stopa"... - mówi pani Ola, która cały czas była w kontakcie telefonicznym z Natalią.
Dziewczyna szczęśliwie dotarła do Lwowa, z którego ok. godz. 20 wyjechała do Polski pociągiem do Przemyśla, gdzie dowieźli ją wolontariusze. Po stronie polskiej problemów z transportem już nie miała. Z Przemyśla do Kraśnika podwiozła ją prywatna osoba, a stamtąd już odebrali ją znajomi pani Oli. Natalia jest już bezpieczna. Ale na Ukrainie zostali jej rodzice (są po rozwodzie) i macocha, tata poszedł walczyć, z mamą chwilowo nie ma kontaktu, napisała jej tylko SMS-a, że dotarła na miejsce...
Bezpieczne miejsce
Dzieci pani Oli razem z Natalią znalazły schronienie u pani Renaty Janoszczyk w Ludwikowie. W czwartek rano, od razu po otrzymaniu informacji o sytuacji na Ukrainie, kobieta zaczęła działać. Znalazła dla pani Oli transport na granicę, a sama zajęła się organizowaniem niezbędnej pomocy.
- Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Nie wiem, jak ja to zrobiłam. Po prostu zaczęłam działać, patrząc na łzy matek, których dzieci zostały na Ukrainie - mówi pani Renata. - Wszystko działo się szybko, na gorąco - dodaje. Nie powstrzymał jej nawet ogrom obowiązków, praca i opieka nad chorą mamą.
Okazało się jednak, że może liczyć na pomoc sąsiadów, przyjaciół, nawet tych z zagranicy, znajomych i okolicznych mieszkańców. Jak tylko dowiedzieli się o organizowanej przez nią pomocy, natychmiast zaczęli przywozić niezbędne rzeczy pierwszej potrzeby.
W okolicy Opola Lubelskiego jest coraz więcej uchodźców z Ukrainy. Do pani Renaty co jakiś czas zgłaszają się osoby oferujące pomoc, ale i te potrzebujące pomocy materialnej.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.